sobota, 12 maja 2012

Tajlandia 18.09 - 28.09.2010 - Część 2

Dziś drugi odcinek moich wynurzeń odnośnie Bangkoku. Postaram się przedstawić klika najważniejszych zabytków tego ogromnego miasta.

Zacznę od kompleksu Wat Po, czyli Świątyni Leżącego Buddy. Jest to kompleks położony w niedalekiej okolicy od Pałacu Królewskiego. Kompleks Wat Po tworzy wspomniana Świątynia Leżącego Buddy i masa różnych innych okalających budowli. Jest to jedno z miejsc świętych dla wyznawców buddyzmu i jedno z miejsc odwiedzanych przez wycieczki. Oczywiście największą atrakcją jest leżący Budda, który ma ponad 40 metrów długości i 15 metrów wysokości. Naprawdę, widok tej monstrualnej postaci Siddarthy Gautamy oszołamia.




Kolejnym bardzo atrakcyjnym turystycznie miejscem w Bangkoku jest Świątynia Wat Arun, położona na drugim brzegu rzeki Chao Phraya. Wat Arun, czyli Świątynia Świtu, nazwania imieniem indyjskiego boga Aruny. To dość nieduży, ale urokliwy kompleks świątynny, otoczony wokół strzegącymi go demonami. Świątynia jest osobliwa, a jej charakterystycznymi elementami są bardzo piękne, rzeźbione zdobienia i bardzo, ale to bardzo strome schody.


Z Wat Arun rozpościera się wspaniały widok na Bangkok, szczególnie na położony po drugiej stronie rzeki kompleks Pałacu Królewskiego, a także na Bangkok ten nowocześniejszy
 


Najpopularniejszym jednak miejscem odwiedzanym przez turystów, Tajów i wyznawców buddyzmy jest kompleks dawnego Pałacu Królewskiego ze Świątynią Wat Phra Kaew, czyli Świątynią Szmaragdowego Buddy. Wat Phra Kaew uważana jest za najważniejszą i najbardziej świętą budowlą w Tajlandii. Jest to bardzo piękny, okazały kompleks, na pewno koniecznością jest zwiedzenie tego miejsca podczas pobytu w stolicy Tajlandii. W miejscu tym natrafimy na posągi Buddy ze złota, srebra, kamienia. Najbardziej okazałym jest posąg 75-kilogramowy Buddy, wykonany ze szczerego złota. Kompleks świątynno-pałacowy strzeżony jest przez demony. 





Sam Pałac Królewski, to także bardzo okazała budowla, siedziba dawnych władców Syjamu. Obecnie król Tajlandii w nim nie zamieszkuje, przeniósł się do nowego, ogromnego pałacu, który znajduje się na przeciw kompleksu dawnego Pałacu Królewskiego i Wat Phra Kaew. 



Wszystkie te zabytki można zwiedzić w ciągu jednego dnia, wszystkie są położone blisko siebie, w historycznym centrum Bangkoku. Fotografować, jak widać można bez problemu, jedynym nakazem, a także oddaniem szacunku dla świętości tych miejsc, jest zdejmowanie obuwia, w momencie, gdy chce się wejść do świątyń. To tyle na dziś, w następnym odcinku postaram się pokazać wam troszkę inny Bangkok. 

sobota, 28 kwietnia 2012

Tajlandia 18.09 - 28.09.2010 - Część 1

Dziś zaczynam cykl kilku wpisów o mojej pierwszej wyprawie do Tajlandii, w czasie której zwiedziłem Bangkok, w którym także zasmakowałem i przeżyłem wiele ciekawych przygód.

Podróż zaczęła się jak zwykle na gdańskim lotnisku, skąd wyruszyłem do Bangkoku, mając przesiadkę we Frankfurcie. Lot do Frankfurtu na pokładzie Embraera LOT'u przebiega szybko i bardzo miło. We Frankfurcie, po wylądowaniu, wyruszam w poszukiwaniu mojego garbatego przyjaciela (jumbo-jeta Boeing 747), którym mam lecieć do Azji. Po kilku chwilach odnalazłem właściwy gate i widzę, jak ładnie pręży się przede mną biały kolos Lufthansy. Chwilę potem miłe panie z obsługi informują, że dziś mamy overbooking i niestety, kilka osób musi zrezygnować z lotu, w zamian za gratyfikację finansową lub po prostu przeniesienie lotu na inny dzień plus bonus finansowy także od Lufthansy. Mi na szczęście udało się wsiąść na pokład i po prawie jedenastu godzinach, zameldowałem się na lotnisku Suvarnabhumi (Złoty Kraj) pod Bangkokiem.

Bangkok przywitał mnie parnotą i ostrym żarem. Lubię gdy jest ciepło, ale po wyjściu z terminalu, od razu oblał mnie pot i poczułem wielki dyskomfort. Niestety klimat południowo-wschodniej Azji nie za bardzo mi sprzyja, ale na szczęście klimatyzowana taksówka szybko zawiozła mnie do hotelu w dzielnicy Chinatown. Wysiadając z taksówki, pojawił się wielki uśmiech na mej buzi. Chinatown, zlokalizowana wokół Yaowarat Road, oczarowała mnie, tak jakby to była miłość od pierwszego wejrzenia. Jest to miejsce pełne ciągłego ruchu aut, gwaru ludzi na ulicy, chodniku, w knajpkach oraz sklepach. Można usłyszeć mieszankę języków chińskiego, tajskiego oraz angielskiego.



Chinatown architektonicznie przypomina chińskie prawdziwe chińskie miasta, z architekturą, która pamięta odległe czasy ubiegłego wieku. O tym, że to jest XXI wiek, przypominają nam wszędobylskie neony, które niestety są wygaszane po północy oraz pełne aut ulice tejże dzielnicy. Można napotkać tu wiele chińskich świątyń, gdzie mieszkańcy oddają się swoim rytuałom. 
 

Dzielnica tętni życiem przez cały dzień, jakkolwiek apogeum życia tutaj przypada na godziny wieczorne i nocne, gdy wszystkie, jak ja to nazywam, chodnikowe restauracje, otwierają swoje podwoja dla miejscowych i turystów. Właściciele i obsługa tychże knajpek rozkłada stoliki i krzesła na chodniku i częściowo na ulicy. Tworzy to cudowny klimat, nie do wyobrażenia dla przeciętnego europejczyka. Knajpki te nie oferują luksusowych warunków posilenia się i myślę, że polski Sanepid wszystkie by w ciągu jednej chwili pozamykał, ale to, co w nich najlepsze, to oczywiście atmosfera i jedzenie. Można posilić się różnymi smakołykami. Menu pełne jest owoców morza (mniam), dań z kurczaka, dań wegetariańskich oraz noodli. Pełno warzyw, świeże soki z różnych owoców, kokosa, tajskie piwo i wszystko za ceny, które oszołamiają swoją ... niskością. Nawet dla przeciętnego Polaka ceny te są śmiesznie niskie. Więc można sobie wyobrazić jak niskie one są choćby dla takiego wszędzie podróżującego Niemca. Dla amatorów kuchni ekstremalnej, w Chinatown także znajdzie się miejsca. W knajpkach tych serwowane są insekty, dania z węży i inne ciekawe dziwactwa. Wszystko także po bardzo rozsądnych cenach. We wszystkich chodnikowych knajpach w Chinatown je się pałeczkami, sztućcami, jeśli się poprosi o nie lub po prostu dłońmi. Do posiłku dostaje się wodę z limonką do oczyszczenia palców z jedzenia, a także dość pokaźną liczbę chusteczek, do wytarcia dłoni, które to miejscowi po wytarciu, rzucają po prostu pod stolik. 

Za dnia, chodniki pustoszeją, ale w błędzie jest ten, kto myśli, że nie da się wtedy nic zjeść na ulicach Chinatown. Cały czas na każdym metrze kwadratowym, możemy napotkać jednoosobowe firmy kulinarne oferujące bardzo tanie noodle, świeże owoce, potrawy z kuraka, świeże, pyszne soki i różnego rodzaju inne smakołyki. Co da się odczuć, to fakt, że mniej ludzi spaceruje wtedy po dzielnicy. 
 


W chińskiej dzielnicy, oprócz typowych, dla Chin budynków, świątyń, możemy także spotkać świątynie buddyjskie, prezentujące typową tajską architekturę sakralną. Jedną z takich świątyń jest Wat Traimit (Świątynia Złotego Buddy). Oblegana codziennie przez miejscowych i turystów.


Chinatown w Bangkoku, słynie także z ogromnej ilości sklepów ze złotem. Tony złota biją swym blaskiem po oczach turystów i zapraszają do wejścia do sklepu i zakupu szlachetnych błyskotek.

Konkludując wpis o chińskiej dzielnicy w Bangkoku, trzeba napisać, że wizyta w tym mieście bez wpadnięcia choćby na chwilę do Chinatown, chyba nie ma sensu. Chinatown, to także obszar Bangkoku z najdroższą ziemią i nieruchomościami. Dla wielu miejscowych to wielki prestiż mieszkać w Chinatown. To także najbardziej tętniące życiem miejsce stolicy Tajlandii, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie, począwszy od uciech dla żołądka, poprzez uciechy dla ciała, aż po uciechy dla ducha.

sobota, 18 lutego 2012

Brazylia, Argentyna 22.V - 02.VI.2010 - Część 3

Około siódmej nad ranem z dworca autobusowego, po powrocie z Foz do Iguacu, odbiera mnie wynajęty kierowca i odwozi do hotelu. Tam umawiamy się za dwie godziny, by wyruszyć w dalszą podróż po stanie Parana. Wykąpawszy się i zjadłszy śniadanie, wsiadłem do auta i ruszyliśmy nad Atlantyk, po drodze zatrzymując się w Antoninie, Morretes i Caiobie.

Jadąc przez stan Parana w kierunku Atlantyku mijałem pięknie, że tak się wyrażę, zadżunglone wzgórza i góry, z których widać było już pierwsze przebłyski wód Oceanu Atlantyckiego.
 

Wśród tych gór, droga była bardzo kręta, wyłożona kamieniami, coś na kształt naszych europejskich kocich łbów. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić tego, ile ludzkiej pracy musiało byś włożone w zrobienie tej wielokilometrowej drogi.
 
Pierwszym przystankiem na mojej trasie było bardzo przyjemne miasteczko Antonina. To mała bardzo przyjemne, dość spokojne, kolorowe miejsce nad Atlantykiem. Dzięki takim miejscom możemy poznać prawdziwą Brazylię. Kolorowe domki, stary opustoszały dworzec kolejowy, w którym akurat była wystawa sukien, przyjemne knajpki, przed którymi siedzą mieszkańcy popijając kawę i jedzą owoce morza oraz świeże owoce. W miasteczku akurat odbywa się mecz piłki nożnej. To, jak się dowiedziałem, jakaś czwarta liga stanowa. Stadion, a właściwie boisko, jest małe pozbawione trybun, na bramkach są dziurawe siatki, ale mecz żywy, prawdziwa brazyliana, wokół boiska zgromadzona połowa Antoniny, czuć, że jesteśmy w kraju piłki nożnej.
 

W momencie moich odwiedzin a Antoninie, akurat był odpływ. Z plaży widać było stojąc na suchym dnie łódki rybackie, stare zabudowania i maszyny portowe.




Na plaży dzieci grały w ... no przecież w piłkę nożną. Dziewczynki grały z chłopcami, niektóre dzieci miały buty sportowe, niektóre były boso. Na piasku oczywiście nie było bramek, tylko piach, palmy i wielka swoboda i radość grających. Naprawdę cudowny, niezapomniany widok.
 

 
Nie chciało się opuszczać tej kolorowej i przyjaznej wioski, jakkolwiek trzeba było ruszyć w kierunku następnego przystanku, czyli Morretes. To, podobnie do Antoniny, bardzo spokojne miasteczko, położone w środku dżungli. W trakcie mojego przyjazdu, większość mieszkańców była w kościele, bo akurat była msza. W cały miasteczku, pełno było kramów, na których można było kupić banany w różnej postaci, soki owocowe oraz cachasę i inne ciekawe rzeczy. Na miejscu spotkałem Niemca, który był właścicielem jednego z małych lokalnych hoteli i zapraszał do odwiedzin swojej hotelowej restauracji, celem spróbowania przysmaków kuchni brazylijskiej z niemieckimi akcentami.
 
 
Przez Morretes przepływa bardzo urokliwa rzeka, Nhundiaquara w której akurat ktoś pływał. Niestety, zanim wyjąłem aparat z torby, tajemniczy pływak opuścił koryto rzeki. Nad brzegiem można podziwiać, urokliwe domki ukryte za pniami i gałęziami palm.

 
Jeszcze kilka zerknięć na okolice i ponownie wsiadam w auto i ruszam do Caioby. Czuję lekkie dreszcze, gdyż moim celem jest kapiel w Atlantyku. 
 
Zajeżdżam do Caioby, wita mnie pogoda bardzo pochmurna, temperatura powietrza to jakieś 16-17 stopni Celsjusza. Caioba to bardzo turystyczna miejscowość nadatlantycka. Pełno tu hoteli, pensjonatów, restauracji, pubów i bardzo długa, szeroka, piaszczysta plaża. Większość hoteli i pensjonatów pustych, gdyż początek czerwca, to w stanie Parana jesień, jest dość zimno, jak na warunki brazylijskie, czyli między 15 a 20 stopni Celsjusza, woda w oceanie to około 17 stopni. Co za tym idzie, na plaży bardzo mało ludzi, a w wodach oceanu nikt się nie kąpie.
 
 
Ja sam nie mogłem jednak sobie darować faktu, że będąc w Brazylii, nad oceanem, nie wykąpię się. Szybką zdjąłem z siebie ubrania i wskoczyłem do wody. Wcale nie była taka zimna, jak ją mieszkańcy opisywali, no ale wcale im się nie dziwie, w końcu nigdy nie zamoczyli choćby kciuka w wodach Bałtyku. Kąpiel moja nie trwała długo, ale radość z pluskania się w wodzie wspaniała i niesamowite przeżycie.
 
 
Po kąpieli nadszedł czas na odwiedziny miejscowej restauracji, gdzie zjadłem pyszną rybę i krewetki, które zapiłem miejscowym piwem. Niedziela jednym słowem, bardzo udana i relaksująca. Miejsca, które w tym dniu odwiedziłem zapadły mi bardzo mocno w pamięci i jeśli kiedykolwiek miałbym ponownie pojawić się w Brazylii, to chciałbym właśnie ponownie mieć okazję odwiedzić takie małe, przyjemne, urokliwe miejscowości, które moim skromnym zdaniem są bardziej brazylijskie, niż wielkie aglomeracje, w których każdy z turystów znajdzie wiele wspólnego z tym, co można spotkać w innych zakątkach świata.

sobota, 11 lutego 2012

Brazylia, Argentyna 22.V - 02.VI.2010 - Część 2

Jako, że kilkanaście dni temu rozpocząłem opisywanie mojej podróży do Brazylii i Argentyny, dziś pora dokończyć dzieło i opisać to, co jeszcze w trakcie tych dni udało mi się zobaczyć i przeżyć.

W ostatnim poście opisałem swoje przeżycia z Kurytyby, miasta, w którym spędziłem większość czasu mojego pobytu w Ameryce Południowej. Jakkolwiek weekend, postanowiłem spędzić zupełnie inaczej, zachciałem zobaczyć coś, co jest poza za tym dużym miastem. Mój wybór padł na wodospady Iguacu i wybrzeże Atlantyku w stanie Parana. W sobotę wypadła wycieczka do Foz do Iguacu, a na niedzielę zaplanowałem wycieczkę do Caioby, by się wykąpać w Atlantyku.

Do Foz do Iguacu, wybrałem się z Kurytyby autobusem, takim coś a'la polskim PKSem, jakkolwiek w znacznie bardziej komfortowych warunkach. Swoją podróż zacząłem na dworcu autobusowym w Kurytybie, gdzie trzeba było kupić bilet na autobus, a sprawa to nie łatwa, gdyż w kasach prawie nikt nie mówi po angielsku, ale się udało. Odjazd mojego autobusu zaplanowany był na godzinę 21.00, by na miejscu być o 7.00 następnego dnia. Tak, tak, podróż do Foz do Iguacu trwa 12 godzin, co wcale nie jest męczące, gdyż autokar jest bardzo komfortowy, siedzenia wygodne, które można do pozycji poziomej rozłożyć, dzięki czemu, można dość wygodnie się przespać. Samej podróży nie pamiętam, gdyż ... właśnie ją przespałem. Punktualnie o 7.00 zawitaliśmy na dworzec autobusowy w Foz do Iguacu, gdzie czekał na nas, wynajęty wcześniej przewodnik, który miał na zawieźć do zapory Itaipu i na wodospady
 
Wyprawę z przewodnikiem zaczęliśmy od zapory Itaipu na Paranie. Itaipu znaczy Ptasi Śpiew. Jest do druga co do wielkości elektrownia wodna na świecie. Znajduje się na Parnie na granicy Brazylii i Paragwaju i jest to wspólne przedsięwzięcie tych właśnie państw. Mój przewodnik wiezie mnie do centrum głównego zapory, gdzie wykupuje się bilet na zwiedzanie zapory, ogląda film o tym, jak zapora powstawała i gdzie wsiada się w specjalne autobusy, które wożą po terenie zapory, zatrzymując się w różnych miejscach, by można było się czegoś napić i porobić fotografie. Na ścianie centrum możemy podziwiać flagi państw, przy flagach liczby osób z danego państwa, które odwiedziły Itaipu. Przy polskiej jeśli dobrze pamiętam, było około 1000. Patrząc na samą elektrownie, robi ona oczywiście ogromne wrażenie i zarazem podoba się i przeraża. Elektrownia zaopatruje Paragwaj w 100% a Brazylię w około 25%. Poniżej widoczna zapora z elektrownią.




Zapora i elektrownia są naprawdę wielkie, na szczycie zapory jest nawet dwujezdniowa szosa, przejeżdżając po której, widzimy po lewej stronie ogromne jezioro na, które powstało na rzece Paranie, po wybudowaniu zapory. Po drogach otaczających zaporę poruszać się mogą tylko pojazdy, które mają do tego zezwolenie, a sama zapora jest dość mocno strzeżona, monitorowana.


Zwiedzanie Itaipu zajęło nam około 2 godzin, po skończonej wycieczce, wsiedliśmy z przewodnikiem do jego wana i ruszyliśmy w stronę wodospadów. Na początek strona argentyńska. Do granicy jest bardzo blisko, na granicy daję paszport, gdzie dość szybko pani przybija pieczątkę. Na granicy także trzeba zajść do kantoru, by wykupić pewną ilość argentyńskich pesos. Po załatwieniu wszystkich formalności ruszyliśmy na wodospady. Zatrzymujemy się przed wejściem do Parque Nacional Iguazu, gdzie kupujemy bilet i idziemy odstać swoje w kolejce do kolejki, która nas zawiezie nad wodospady.
 
 
 
Przy budynku obsługi turystycznej parku, możemy podziwiać mapę wodospadu i już ten widok mówi nam, jakie to oszałamiające widoki nas czekają.
 
 
Wodospady otacza dżungla, w której trafić możemy na żółwie, tarantule, krokodyle i inne bardziej i mniej przyjazne zwierzaki. Idąc w kierunku kaskad wodospadu, których jest ponad 270, słyszymy ogromny huk wody, który daje do myślenia o tym, jaki potężny cud natury zaraz nam się ukaże. Wodospad sam jest naprawdę ogromny, ilość kaskad i wody naprawdę oszołamia. Po stronie argentyńskiej wodospad można dosłownie dotknąć, a co za tym idzie po ułamku sekundy można być zlany wodą jak pod prysznicem, co daje oczywiście całkiem miłe wrażenie.








Zwiedzanie argentyńskiej części zajęło nam około 3 godziny. O dziwo, pogoda była typowo letnia, mimo iże na początku czerwca, w tym regionie trwa późna jesień. Nie chciało się opuszczać tych wodospadów, bo widoki naprawdę piękne, muzyka spływającej i trzaskającej wody bardzo melodyjna. Ale żal jest mniejszy, gdyż wiem, że za chwil parę, będę podobne widoki oglądał po brazylijskiej stronie. Opuszczam więc Argentynę i ruszam znowu do Brazylii. Granicę przekraczam szybko i sprawnie i jadę w kierunku katarakt tych brazylijskich. Dojeżdżając do wodospadów po brazylijskiej stronie, decyduje się coś zjeść w restauracji na powietrzu, która przypomina wyglądem i asortymentem McDonald's, jedzenie w smaku podobne, ale mimo wszystko gasi głód. Ale wracając do wodospadów, to widoki po brazylijskiej stronie też piękne, jakkolwiek, większe wrażenie wywarła na mnie część argentyńska.





Brazylijska część wodospadu oferuje turystom jednak atrakcje, których nie ma w Argentynie, są między innymi wieża widokowa, z której tarasu możemy podziwiać wspaniały widok na wodospad. Jest też także, że tak to nazwę, molo na jednej z kaskad, na które można wejść i przespacerować się po nim. Jednak przed wejściem na te molo, należy zaopatrzyć się w deszczochron, gdyż wody spływające z wyższej kaskady, mogą skutecznie spowodować, że człowiek po kilku sekundach będzie mokry.



Na wieży widokowej kupuję kartki pocztowe i pamiątki dla rodziny i przyjaciół, a także spoglądam na zegarek i widzę, że niestety, trzeba powoli się żegnać z wodospadem Iguacu, a szkoda, bo naprawdę można się w tym miejscu zakochać. Pakujemy się zatem z przewodnikiem do wana i wracamy do Foz do Iguacu. Jadąc do miasta, widzę przez okno panoramę Ciudad del Este, miasta paragwajskiego, do którego, niestety nie dałem rady już zajechać, a w którym podobno jest bardzo przyjemny jarmark, gdzie można kupić tanią elektronikę i sporo pamiątek.


W Foz do Iguacu żegnam się z moim przewodnikiem, dziękując mu za wspaniała wycieczkę i wszelką pomoc. W miejscowym markecie kupuję coś do jedzenia i picia na podróż powrotną do Kurytyby oraz cachacę. Wracam na dworzec autobusowy, gdzie czekam na mój autobus. W holu dość średniej jakości dworca, pełno ludzi czeka na swoje autobusy. Co mnie zastanawia i intryguje, to fakt, że większość tych ludzi ma ze sobą wielkie torby, w których mają, świeżo zakupione, wielkie i kolorowe koce, każdy pokazuje innym towarzyszom podróży swój własny. Nie bardzo wiem, czy to jakaś tradycja, czy może promocja na miejscowym jarmarku, czy w miejscowym markecie, ale ilość tych koców jest równa ilości pasażerów czekających na autobus. Około 20.00 podjeżdża mój autokar, do którego szybko się pakuję, by zająć swoje miejsce i by za 12 godzin ponownie znaleźć się w Kurytybie.